Maraton to bolesna podróż

DSC_0630

No więc najpierw Filippides pobiegł lub nie pobiegł z Maratonu do Aten, aby obwieścić zwycięstwo nad Persami i ostrzec miejscowych przed zbliżającą się flotą wroga. Gdy tylko dobiegł, umarł lub nie umarł Ponad 2300 lat później, już z całą pewnością, Robert Browning uznał, że będzie to dobry pretekst, by napisać wiersz. Minęło kolejnych 17 lat, by inny ludzie uznali z kolei, że ten wiersz, to dobry pretekst, by inni też pobiegali. Niekoniecznie mieli umierać. Minął kolejny wiek i jeszcze dobrych 19 lat, kiedy ubzdurałem sobie, że pobiegnę i ja.

Kompletnie bezsensu.

Żebym chociaż biegł na tym samym dystansie co Filippides. Nic z tych rzeczy. Te 42 kilometry i 195 metrów wymierzyli sobie dopiero na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie w 1908 roku. Dlaczego nie 40? Albo 50?

Pamiętam, że nienawidziłem tych ostatnich 195. metrów jak niczego nigdy w moim życiu. Podobną nienawiść żywiłem wcześniej jedynie do 42. kilometra. A wcześniej do 41. kilometra. Każdy kolejny kilometr okazywał się jeszcze gorszym skurwysynem niż poprzedni. Ale te 195 metrów sprawiło, że cofnąłem wszystkie poprzednie obelgi. Nagle myślałem o tych wcześniejszych kilometrach z odrobiną czułości. Ostatecznie były to już poprzednie kilometry.  W tym momencie właściwie rodzina.

Myślałem też, że to kompletnie bezsensu. Ponad 9000 osób ustawiło się na starcie, by przebiec arbitralnie ustalony dystans. No i po co?

Nie zastanawiałem się nad tym, kiedy jeszcze przed rozpoczęciem biegu stałem w mojej strefie startowej. W zamian obserwowałem ludzi. Wokół mnie gromadził się coraz większy tłum. Część zawodników rozgrzewała się intensywnie. Robili sprinty i wymachy ramion. Na koszulkach mieli napisane “fanatycy biegania” albo “biegowi zajawkowicze”. Uśmiechali się do siebie nawzajem i kiwali z uznaniem głowami, gdy zauważyli, że ktoś zaczyna robić głębsze skłony. Znali się. Ja się nie znałem i przez chwilę przeszła mi przez głowę myśl, że może też powinienem zacząć się rozgrzewać. Zaraz jednak przypominałem sobie, że przede mną 4 godziny biegu. “Spokojnie Przemek, przecież na rozgrzewkę i tak zawsze biegasz. Tego ci dziś nie zabraknie”.

Poza grupą rozgrzewkową były też jednostki podobne trochę do mnie. Stały z boku i niepewnym wzrokiem patrzyły na to, co robią inni. Niektórzy byli skorzy do tego, by zacząć się ruszać i nawet nieśmiało zaczynali kręcić ramionami, w głowie przypominając sobie lekcje wuefu sprzed dwudziestu lat, ale zaraz spłoszeni przestawali. “A może zrobiłem coś źle” – myśleli. “Lepiej poczekam”.

To najwyraźniej naturalny podział wśród amatorskich biegaczy. Z jednej strony ci z energią wypisaną na twarzach i kablami od zegarków, tempomierzy, pulsomierzy i innych-mierzy oplatającymi ramiona i klatki piersiowe. Z drugiej strony ci, którzy widząc to wszystko myślą “no tak, a ja po prostu przyszedłem pobiegać”.

Przed maratonem oba te zbiory zaczynają mieszać się w jedną zwartą grupę. Tych, którym chce się siku.

To chyba kwestia strachu przed odwonieniem. Piłem od samego rana i wygląda na to, że w innych warszawskich mieszkaniach i hostelach również pito od samego rana, bo gdy spiker wołał wszystkich na start, solidarnie staliśmy jeszcze w olbrzymich kolejkach do toi toiów. Nie wszyscy zdążyli. Pierwszego biegacza zbiegającego w krzaki zobaczyłem już 20 metrów po starcie. Ponad 9000 osób to bardzo dużo moczu, więc widok ten towarzyszył mi za każdym razem, gdy przebiegaliśmy w okolicy jakiegoś parku czy nawet kubłów na śmieci. Tak, na trasie stały rozstawione toi toie, ale zrozumcie – ponad 9000 osób to bardzo dużo moczu.

Byłem zaskoczony tym, jak dobrze mi się biegło. Próbowałem zmuszać sam siebie do zwolnienia kroku, ale na dworze było rześko, muzyka w słuchawkach grała aż miło, a wokół trasy stali ludzie, którzy uśmiechali się i klaskali. Do tego biegłem w tłumie ludzi i moja tendencja do rywalizowania wzięła górę.

I co teraz powiesz 65-letni dziadku, hę? Jestem przed tobą! Ha, tato z dzieckiem na baranach, jak wyglądają moje plecy?

65-letni dziadek i tata z dzieckiem na baranach dobiegli do mety przede mną.

To jest jednak wiedza, którą nabywa się z doświadczeniem. Nieważne jak czujesz się na pierwszych dziesięciu, piętnastu, dwudziestu kilometrach, pamiętaj, że czekają wciąż na ciebie kilometr trzydziesty ósmy, czterdziesty czy nawet dwudziesty siódmy.

Ach dwudziesty siódmy kilometrze! To ty zadałeś mi pierwszy cios. Do tej pory czułem się świetnie. Poza niefortunnym upadkiem na pomiarze czasu po piętnastu kilometrach, czułem się naprawdę świetnie. Żadnej zadyszki, żadnego spadku energii. Zresztą jak mógłbym narzekać na spadek energii? Na trasie rozdawali czekoladę, a ja rzuciłem słodycze już ponad miesiąc temu. Tu nie tylko mogłem sobie pozwolić na żarcie cukru, ale wręcz musiałem to robić!

I wtedy nadszedł dwudziesty siódmy kilometr i moje stopy zaczęły płonąć. Każdy kolejny krok zaczął przynosić ból i cierpienie. To nie było jednak najgorsze. W ciągu kilku minut “już tylko 15 kilometrów” przemieniło się w “o kurwa jeszcze 15 kilometrów”.

Wtedy pierwszy raz pomyślałem o tym, by zejść z trasy. Mój wewnętrzny głos zaczął powtarzać mi “przecież to bezsensu, nie masz nic do udowodnienia, po prostu zatrzymaj się i przestanie boleć”. Po trzydziestym kilometrze po raz pierwszy zmuszony zostałem do tego, by zacząć podchodzić. Pretekstem były punkty odżywiania, gdzie zwalniałem brałem kubek z wodą i oszukując sam siebie, że “to tylko po to, żeby nie wylać”, przechodziłem w marsz.

Mój wewnętrzny głos zaczął być irytujący. Jeśli potrafiłem zamęczać w ten sposób sam siebie, jak bardzo muszę czasem męczyć innych?

“Po co ci to Przemek? To bezsensu. Zatrzymaj się i przestanie boleć. Po co sobie to robisz? To żaden wstyd. Nie bądź głupi. Nakłamiesz, że złapałeś kontuzję. Co za różnica. Komu chcesz to udowadniać? Zrobisz sobie krzywdę. Już przestań. Dość. Dość. Dość. Zobacz, że inni też stają!”.

I inni faktycznie stawali. Siadali, opierali się o drzewa, niektórzy nawet kładli na ulicy. Początek maratonu to święto. Ludzie biegną obok siebie z uśmiechami na twarzach, pozdrawiają się i wymieniają opinie:

– Ładna pogoda dzisiaj.

– Faktycznie nie najgorzej. Nie zgrzejemy się.

– Pan skąd?

– Z Kudowy. Pan?

– Z Białej Podlaskiej, ale szwagier jest spod Kudowy.

– Ho ho, to ci dopiero.

Ostatnie kilometry maratonu to cierpienie. Po trzydziestu pięciu kilometrach biegu nie możesz czuć się dobrze. Nieważne, jak dobrze się przygotowałeś, coś będzie cię bolało. Ten ból wypisany był na twarzach wszystkich wokół. I nie było to przygnębiające. Było to pocieszające.  Było to motywujące. Znalazłem argument, by uciszyć wreszcie mój wewnętrzny głos. “Spójrz oni wciąż biegną”.

Więc biegłem i ja. Od czasu do czasu łapałem jakieś udręczone spojrzenie jednego z moich towarzyszy i przez ułamek sekundy obaj czuliśmy się lepiej. Byliśmy w tym razem. Nawet jeśli było to jedynie złudzenie, bo ostatecznie każdy sam musiał poradzić sobie ze swoją samotnością długodystansowca. A jednak wspieraliśmy się nawzajem, jakby mówiąc sobie “to, co właśnie przeżywasz jest całkiem normalne”.

Nie mogłem się zatrzymać. Nie chciałem się zatrzymać. Jeszcze wtedy nie rozumiałem dlaczego. Czy będzie mi wstyd, jeśli nie dobiegnę? Czy będę żałował, że zrezygnowałem, kiedy byłem już tak blisko? To przecież tylko 10 kilometrów. To przecież tylko 7 kilometrów. To przecież tylko…

Cierpiałem, bolało mnie i choćby dlatego chciałem w zamian mojej nagrody. Nawet jeśli nie wiedziałem, jaka będzie to nagroda. Przez dłuższy czas sądziłem, że być może jedyną nagrodą będzie to, że przestanie boleć, że nie będę musiał postawić kolejnego kroku na obolałej stopie. Bawił mnie absurd tej sytuacji. Sam sobie to zrobiłem, by  teraz cieszyć się, że mogę przestać? Po co w ogóle zaczynałem?

Ostatnie dwa kilometry wyparłem już dawno z pamięci. Nie chcę ich wspominać. Większy ból przeżywałem może tylko raz w życiu, gdy rodziłem kamień nerkowy. Ale nagle przed moimi oczami pojawiła się meta. Wystarczyło przebiec te ostatnie 195 metrów.

Mogłem je przejść sunąc nogą za nogą. Powinienem był je przejść. Chciałem je przebiec. Pomimo stóp i skurczów w udach. Znów, nie wiedziałem dlaczego, ale chciałem wbiec na metę. Nie chciałem na nią wchodzić. Ostatecznie nie był to chód maratoński. Nie chciałem być jedną z tych osób, które na kilkaset metrów przed metą siadały na ziemi. Rozumiałem, że mogą cierpieć bardziej niż ja i nie czułem nad nimi wyższości tylko z tego powodu, że we mnie pozostało odrobinę motywacji i sił więcej. Nie chciałem jednak do nich dołączać.

Musiałem dobiec. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale musiałem to zrobić i w tym momencie wydawało mi się, że muszę to zrobić bardziej niż cokolwiek innego w życiu.

Dopiero dzień później na filmie zobaczyłem, że wbiegając na metę zacząłem się śmiać, by za chwilę pokręcić głowę w geście niedowierzania. Pamiętam uczucie ulgi, nieokreślonej radości i wzruszenia. Gdyby ktoś czekał tam na mnie, to gwarantuję, że bym się rozpłakał. Dopiero wtedy bowiem dotarło do mnie, co właśnie zrobiłem.

Przebiegłem maraton? Tak, ale nie to było najważniejsze.

Przebiegnięcie maratonu to kompletnie absurdalna czynność. Wymysł. Poza bardzo małą grupką ludzi, która jest w stanie taki bieg wygrać, właściwie nikt nie ma żadnego interesu, by w ogóle startować. Nie mogę wypowiadać się za innych i twierdzić, że wszyscy mają tę samą motywację, by robić to mimo wszystko. Ja pobiegłem z powodu, dla którego robię wiele rzeczy w życiu. Chciałem to odhaczyć na mojej liście. Chciałem móc kiedyś powiedzieć, że “przebiegłem maraton”. Kiedy jednak go przebiegłem okazało się, że pozostawił we mnie coś więcej.

Dreptając z mety w kierunku sali masażów z kiczowatym medalem na szyi uświadomiłem sobie, dlaczego nie zszedłem z trasy i dlaczego ścisnęło mnie w gardle, gdy wbiegłem na metę.

Jeśli z kompletnie bezsensownego powodu byłem w stanie pokonać ostatnich 15 kilometrów, cierpiąc fizycznie tak, jak nie cierpiałem nigdy, to co powstrzyma mnie przed dotarciem do mety, kiedy mój powód będzie miał prawdziwy sens? Czego mogę dokonać, kiedy mój cel będzie naprawdę istotny? Jak bardzo będę w stanie się poświęcić?

Jeśli wbrew zdrowemu rozsądkowi nie poddałem się, to czy jest coś, co może mnie powstrzymać, gdy naprawdę będę czegoś chciał?

To miła myśl. Tylko dla niej warto było przebiec te 42 kilometry i 195 metrów. Jakkolwiek głupie by się to wydawało.

P.S. Przez pierwszych kilka minut po zakończeniu biegu byłem przekonany, że już nigdy więcej tego nie zrobię. Teraz pomimo tego, że po schodach muszę schodzić tyłem, mam sutki jak karmiąca matka, obtarcia w pachwinach, zdartą skórę na udzie po upadku, bolące stopy i zakwasy, już myślę o tym, kiedy pokuszę się o pobicie mojego rekordu życiowego. Rzecz w tym że teraz mam już rekord życiowy i chcę go pobić. Wychodzi na to, że są też inne powody, by pobiec.

6 responses to “Maraton to bolesna podróż

  1. Przemek-wielki szacun i gratulacje. Gratki za przebiegniecie i szacunek za to, że nie stanąłeś. Tez zrobilem Orlen i choc to byl moj drugi, to juz dawno zapomnialem jaki to jest bol. Na tej ostatnie cwiartce i ostatniej prostej. Jeszcze raz-zajebiscie Stary! Przyznam sie tez ze podgladnalem Twoj wynik i niczego sobie 😉 łamiesz 4h w Poznaniu?

    Pozdr ;]

    • Dziękuję:) Myślę o tym, żeby pobiec w Poznaniu i pokusić się o te 4h. Mam wrażenie, że wiem już trochę więcej o tym, jak się przygotować i jak pobiec, żeby to zrobić, więc pewnie będę próbował:)

  2. Pingback: Z kroniki klubu EKG, część 1: Kupa na Zawracie | enguayabado·

  3. Pingback: Ból, cierpienie i kuciapa | enguayabado·

  4. Pingback: Na szczycie Afryki* | enguayabado·

Leave a comment