Hostel Bezsenność

DSC_7770

Nigdy nie dopinałem sandałów. Nasuwałem je na stopy i szedłem na obchód. Metalowe zapięcia hałasowały wtedy jak ostrogi przy butach. Wolniej niż zazwyczaj stawiałem kroki i wsłuchiwałem się w to brzęczenie wymieszane ze skrzypieniem parkietu.

Do przejścia miałem dwa krótkie korytarze. Jeden po lewej i jeden po prawej stronie. Czasami przystawałem na chwilę przy którychś drzwiach. Zza nich dochodzić mogła cicha rozmowa albo pochrapywanie. Rzadziej odrobina wakacyjnej miłości. Ostrożnej, bo wszyscy goście zdawali sobie sprawę, jak cienkie są ściany.

To zabawne, że z 20 miesięcy, które spędziłem w Hostelu Bezsenność, najlepiej pamiętam akurat tamto brzęczenie zapinek od sandałów o trzeciej, czwartej czy piątej nad ranem.

Na końcu każdego korytarza znajdowała się łazienka. Moim zadaniem było sprawdzanie, czy ręczniki, które rozkładaliśmy przed prysznicami, nadają się już do wymiany. Mokre ręczniki zbierałem i wrzucałem do pralki. Stamtąd wędrowały do suszarki, by skończyć na stoliku w lobby, gdzie jeden po drugim starannie je składałem, myśląc o siedmiu latach studiów. I o byciu magistrem psychologii. I o dobrych ocenach w szkole, które nigdy do niczego mi się nie przydały.

Oczywiście sam dokonałem takiego wyboru. Uparłem się, jak potrafię się uprzeć, że zamieszkam w Barcelonie. Dzisiaj dorabiam sobie do tego filozofię. Rzucam zwrotami takimi jak “zdobywanie nowych doświadczeń” i “ucieczka przed dorosłością”, ale w tamtych dniach moją jedyną motywacją była myśl, która przeszła mi przez głowę, gdy kilka miesięcy wcześniej po raz pierwszy stanąłem na Plaza Catalunya. Krótka myśl.

Zamieszkam tu.

Myśl, która wzięła się z tego, że tamtego lata byłem obrażony na cały świat. A może tylko na blondynkę, która uciekła za morze. A może to jedno i to samo.

Cała reszta była już tylko konsekwencją tej chwili. Przecież nie mogłem się wycofać. Nawet jeśli do końca stycznia brakowało kilku dni, a ja miałem w kieszeni 10 euro i mieszkanie do opłacenia.

Kiedy bardzo się skupię, potrafię przypomnieć sobie dokładnie to, jak czułem się siedząc w moim pokoju z oknem na ścianę. Kiedy bardzo się skupię, robi mi się równie zimno jak wtedy. Barcelońska zima dzieje się wewnątrz budynków.

Podobno aborygeńskie plemiona wysyłają młodych chłopców na sześciomiesięczną wędrówkę po bezdrożach, w czasie której zdani są tylko na siebie. To ich rytuał przejścia. Jeśli przeżyją, wracają do wioski jako mężczyźni.

Tej zimy Barcelona była moim australijskim bezdrożem.

Nie możemy mieć 100-procentowej pewności, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że to wydarzyło się naprawdę. Paulina wychodziła ze sklepu, kiedy z portfela wypadły jej trzy banknoty.

5, 10 i 20 euro.

Na moje szczęście nie zauważyła, co się stało. Kilkanaście, a może kilkadziesiąt minut później wyszedłem z mieszkania przecznicę dalej. Darmowy obiad i dwie butelki wina. Rozsądna decyzja, by nie iść do łóżka z gospodynią. Gdybym poszedł, ktoś znalazłby te pieniądze przede mną.

5, 10 i 20 euro. Leżały sobie na ulicy i trochę mokły. Wystarczyły na kolejny tydzień. Więcej nie potrzebowałem. Kilka dni później Paulina otworzyła mi drzwi do Hostelu Bezsenność i nie wiedząc, że raz już zdążyła to zrobić, uratowała mi życie po raz kolejny.

Problem polegał na tym, że nie mówiłem po hiszpańsku. Umiałem recytować wyuczone zdania. Robiłem to głośno i szybko. To wystarczało, by dawać rozmówcom złudzenia. Z niezrozumiałych dla mnie powodów niewielu z nich dostrzegało to, co wypisane było na mojej twarzy.

Nic nie rozumiem.

Nie zrozumiałem, gdzie ma odbyć się rozmowa kwalifikacyjna. Zamiast do restauracji, w której miałem spotkać się z moimi przyszłymi szefowymi, poszedłem prostu do hostelu. Do tego spóźniony.

Paulina do 35 euro dorzuciła jeszcze telefon w odpowiednie miejsce i kilka słów na moją obronę.

W ten sposób trafiłem na nocną zmianę do Hostelu Bezsenność.

Przez kolejnych 20 miesięcy od północy do ósmej rano spacerowałem powoli po krótkich korytarzach, składałem ręczniki, oglądałem mecze i seriale, pisałem i zastanawiałem się, czym jestem. Czasem pięć razy w tygodniu. Czasem 21 nocy z rzędu.

Zaczynałem o północy. Wielu gości wciąż nie spało. Słychać było trzaskanie drzwi i rozmowy tych, którzy dopiero teraz wybierali się, by zwiedzać barcelońskie kluby. Po kilku miesiącach pobytu “na Erasmusie” nadawałem się do tego, by udzielać rad w zakresie dobrej zabawy. Kiedy znikali zaś, wreszcie mogłem założyć słuchawki na uszy i zająć się sobą.

Miałem 4-5 godzin do powrotów i do pobudek tych, którzy wcześnie rano rozpoczynali swoją podróż do domu. Miałem wygodne krzesło i komputer. Miałem też ladę rozciągniętą na wysokości moich oczu, która przyciągała tych spośród gości, którzy nie mieli z kim porozmawiać. A potrzebowali porozmawiać.

To nie zdarzało się często. Większość gości nigdy nie zauważyła mojej obecności. Wchodzili, wychodzili, nie oglądali się za siebie. Czasem, tylko czasem, ktoś przychodził i wołał mnie wzrokiem.

Żałuję, że nie zapisywałem wszystkiego na bieżąco. Bo nie pamiętam dzisiaj wiele i kiedy napiszę książkę Hostel Bezsenność, będę musiał dużo zmyślać. Pamiętam tylko to brzęczenie sandałów i kilku ludzi.

Pamiętam norweskiego artystę, który napisał sztukę teatralną, której akcja działa się w polskiej kopalni. Twierdził, że ją wyśnił. Był odrobinę za gruby i miał odrobinę za długą brodę. Nie mam pojęcie, co wydarzyło się w jego życiu przed przyjazdem do Barcelony, ale stawiam na kobietę. Zdradzała go opuchnięta od picia twarz i to, w jaki sposób opuszczał wzrok po ułamku sekundy patrzenia mi w oczy. To było takie “przecież wiesz, co się stało”. “Co innego mogło się stać”.

Jednej nocy przesiedział ze mną kilka godzin, opowiadając o sobie. Mówił o rzeczach, które go cieszą, ale nie mówił o nich tak, jakby naprawdę go cieszyły. Słuchałem tak dobrze, jak potrafię tylko wtedy, gdy nie jestem naprawdę zainteresowany i nie zaczynam się wtrącać i przerywać.

O poranku wino zaczęło mu ściekać po brodzie, a głowa opadała coraz niżej. Zaproponował, żebyśmy napisali coś razem. Żebym zaczął, a on coś dopisze i potem ja dopiszę i potem on dopiszę i potem ja…

Zacząłem pisać, kiedy uderzył głową o moją ladę. Ocknął się, spojrzał na mnie i powiedział:

“Wiesz co? Sam dokończ”.

Poszedł spać, a Norwegia nigdy nie dowiedziała się, o czym chciałem napisać. Myślę o nim czasem. Wyobrażam sobie, że zrzucił kilka kilogramów i podciął brodę. I że tamta kobieta wróciła do niego. Albo spotkał inną i nie jeździ już do Barcelony całkiem sam, a głowa nie opada mu na inne lady.

Pamiętam panią z USA. Mogła mieć 45 lat. Podróżowała sama. Spała w najtańszym, dzielonym, pokoju. Ostatniego dnia pobytu wróciła do hostelu w środku nocy i nieśmiało podeszła do mojej lady. Zza jej pleców wyglądał niski mężczyzna o brązowej skórze. Wyglądał podejrzanie elegancko. A może podejrzanie i elegancko. Miał dobrze skrojoną i rozpiętą na jeden guzik zbyt wiele koszulę i szarmancki uśmiech. Wyglądał jak skradzione nadzieje. I skradziony portfel.

Pani wyjaśniła mi, że jej przyjaciel jest pilotem niemieckich linii lotniczych, który z powodu awarii samolotu utknął na noc w Barcelonie. Jego pracodawca z wielu bardzo skomplikowanych powodów nie zapewnił mu noclegu. Pani bardzo chciała pomóc i poprosiła o zmianę pokoju na taki, w którym pilot mógłby nocować wraz z nią.

Spojrzałem na nią wymownie. Spojrzałem wymownie na niego. Ona patrzyła z napięciem na twarzy tak, jakby naprawdę wierzyła w to, co mówi. On wciąż się uśmiechał tak, jakby był przekonany, że wierzyła.

Kilka razy zapytałem, czy jest tego pewna. W końcu pozwoliłem jej popełnić ten błąd. Dorośli ludzie mają prawo do popełniania własnych błędów. Ja również popełniłem swój, gdy kilka godzin później pozwoliłem “pilotowi” wyjść z hostelu. Wiedziałem, że zabiera ze sobą jej pragnienia i odrobinę dumy. Nie mogłem mieć pojęcia, że poza tym trzyma też w kieszeni wszystkie jej pieniądze.

Pani wstała i wyjechała już po mojej zmianie. Podejrzewam, że do dziś ma uraz do niemieckich linii lotniczych. Myślę o niej czasem. Wyobrażam sobie, że jednak poznała swojego wymarzonego pilota, który wraca do niej po każdym kursie z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. Albo jej pragnieniami.

Pamiętam, co robiłem każdego poranka, gdy kończyła się moja zmiana. Szedłem do piekarni na rogu Rambla de Catalunya, gdzie sprzedawali najlepsze pączki z czekoladą. Kupowałem dwa i wracałem do domu na piechotę. Prosto aż do końca Las Ramblas.

Płytki chodnikowe na chodnikach wokół Plaza Catalunya były poluzowanie, więc po stopach spływała mi woda, którą chwilę wcześniej myto ulice. Po Rambli przemykały ostatnie niedobitki wczorajszych uniesień. Czasem widywałem pary, które znajdowały w sobie resztki pijaństwa i całowały się na ławkach, by opóźnić moment realizacji, że to nie On i że to nie Ona. Czasem widywałem transwestytów z rozmazanym makijażem, którzy wchodzili do metra po całonocnym dyżurze na swojej uliczce. Czasem mijałem turystów z podkrążonymi oczami, którzy właśnie zeszli ze statku i nie potrafili jeszcze zrozumieć, co takiego jest w tej Barcelonie.

8 rano w Barcelonie to bardzo wcześnie. Lub bardzo późno.

Tuż przed moim mieszkaniem skręcałem w jedną z uliczek, która prowadziła do wyludnionej o tej porze Plaza Reial. Nikt nie siedział na fontannie pośrodku placu. Nikt nie siedział pod palmami. Pod kolumnami wokół przemykały cienie.

Potem spałem kilka godzin, by obudzić się w moim pokoju z oknem na ścianę bez pomysłu na to, co zrobić dalej. Z myślą o tym, że wieczorem znów pójdę na spacer tą samą i jednocześnie tak inną o tej porze drogą i usiądę za moją ladą. Myślę o sobie czasem. Wyobrażam sobie, że budzę się każdego dnia i wiem dokładnie, co zrobić dalej. I sypiam w nocy. Albo po prostu, że nie wracam już do Hostelu Bezsenność.

Leave a comment