Ból, cierpienie i kuciapa

MaratonbarcelonaBAR-CE-LOOOO-NA!!!

Głos Freddiego Mercury’ego eksplodował z głośników. Sam nie wiem skąd, zaczęło opadać na nas konfetti (z nieba?). Całe moje ciało pokryło się gęsią skórką. Nie tylko dlatego, że na krótki rękaw znosić musiałem chłodny marcowy poranek.

Ponad 20 tysięcy ludzi czekających wraz ze mną na start. I jedno z moich ulubionych miejsc w mieście (moim ulubionym miejscu na świecie). I to, że wiedziałem, że prawie 28 lat wcześniej umierający powoli na AIDS Freddie Mercury właśnie tutaj po raz ostatni wyszedł na scenę, więc mam gulę w gardle, kiedy tylko słyszę tę piosenkę. Nawet, jeśli wiem, że ten ostatni koncert Mercury’ego tak naprawdę słyszała tylko Monsterrat Caballe, bo na jej życzenie mikrofony były wyłączone, a widowni pod Mont Juic zafundowano playback.

Ten sam playback, który teraz sprawiał, że wilgotniały mi oczy.

Such a beautiful horizon!

Okoliczności mojego drugiego maratonu w życiu nie mogły być bardzo sprzyjające. Co prawda spałem mniej niż pięć godzin, ale lot poprzedniego wieczoru przebiegł bez zwyczajowej dramaturgii, a prawe kolano, które bolało mnie przez kilka poprzednich dni, nie dawało powodów do niepokoju.

Bogatszy o doświadczenie z zeszłego roku, w ramach rozgrzewki na pięć minut przed startem wykonałem ostatni sprint do toi toia, po czym zawarłem kluczowy dla końcowego wyniku pakt z moim pęcherzem.

Byłem pełen determinacji, by tym razem nie mieć żadnego powodu, by się zatrzymać.

Kolorowy tłum ludzi z całego świata chuchał w dłonie i z nadzieją spoglądał na bezchmurne niebo, po którym wspinało się barcelońskie słońce. Ja zaś w samym jego środku powtarzałem w głowie jedno zdanie, które jak mantra powracało do mnie w ostatnich miesiącach.

Ból jest nieunikniony, cierpienie jest wyborem.

To jedno z tych zdań, które fantastycznie prezentują się na plakacie nad biurkiem albo zapisane w notatniku. Równie fantastycznie jak okładka książki “O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” Haruki Murakamiego, z której pochodzi. (Swoją drogą jednej z najbardziej rozczarowujących książek, jakie ostatnio czytałem. Książki, z której zostawiłbym jedynie to zdanie i tę okładkę).

Problem z tym zdaniem jest taki, że prezentuje się dużo mniej fantastycznie wtedy, kiedy boli naprawdę. A tego dnia miało boleć. Bez żadnej podniosłej metafory. Dosłownie. Ordynarnie.

Boleć.

Do tego na własne życzenie.

Uzbrojony w tę pewność musiałem znaleźć sposób, by ból ten nie stał się niczym więcej jak właśnie bólem. O nie, nie miałem w planach zatrzymywać się i nie miałem w planach cierpieć. Takiego dokonałem wyboru, kiedy Freddie Mercury wyśpiewał ostatnią nutę, a na ziemie upadł ostatni skrawek konfetti i mogliśmy wreszcie ruszyć.

Na ból nie czekałem długo. Minąłem znacznik jednego kilometra, kiedy odezwało się kolano. I z wszystkich moich kolan nie było to kolano prawe a lewe. Fakt, że pierwszych kilka kilometrów trasy prowadziło pod górkę, nie nastrajał mnie optymizmem. Powtórzyłem jednak stare powiedzenie maratończyków, które sam wymyśliłem tydzień wcześniej, że “najgorsze są pierwsze 42 kilometry”, uśmiechnąłem się do siebie i pokuśtykałem dalej.

Dokonałem wyboru.

A Barcelona starała się, jak mogła, by mnie w nim utwierdzić.

To miasto zwykło odkupywać winy swoich mieszkańców. Właściciele mieszkań mają tu gdzieś nieszczelne okna i brak grzejników. Ktoś zawsze od nich wynajmie, “bo to Barcelona”. Moja poprzednia firma miała gdzieś to, w jaki sposób traktowała swoich pracowników. Zawsze znajdował się ktoś nowy do pracy, “bo to Barcelona”. Zgodnie z tym schematem również organizatorzy maratonu mieli zupełnie gdzieś, to czy biegacze będą z nich zadowoleni. Biegacze i tak mieli się pojawić, “bo to Barcelona”.

W pakiecie startowym dostałem przez pomyłkę damską koszulkę. A także nie przez pomyłkę zupkę chińską, stos ulotek reklamowych i “zniżkę” na magiczne fontanny… na które wstęp jest darmowy. Przed biegiem nie było żadnego miejsca, żeby się przebrać. Po biegu nie było żadnego miejsca, żeby się umyć. Mało tego, jeśli przypadkiem wyszedłeś z określonej strefy, nie mogłeś już liczyć nawet na to, że dostaniesz cokolwiek do picia. Orlen Maraton w Warszawie, w którym biegłem w zeszłym roku zorganizowany był na nieporównywalnie wyższym poziomie. Tylko, że…

…zaśpiewał Freddie, poleciało konfetti i wszystko to przestało mieć znaczenie.

“Bo to Barcelona”.

Trasa biegu wynagradzała wszelkie wcześniejsze niedogodności i pomagała mi znosić coraz bardziej natarczywy ból, który zdążył się już przesiąść z kolana do kostki. Jak mogłoby być inaczej?

Camp Nou, Parc Miro, Plaza Espanya, Plaza Universitat, Casa Batllo, Casa Mila, Sagrada Familia, Torre Agbar, Forum, Port Olimpic, Arc de Triomf, Plaza Catalunya, Katedra, Pomnik Kolumba i wreszcie finisz z widokiem na Palau Nacional.

Jeśli kiedyś będziecie mieli mało czasu w Barcelonie i obawy, że nie zdążycie zobaczyć wszystkiego, po prostu pobiegnijcie maraton. Poza budynkami zobaczycie też tysiące wiwatujących na ulicach ludzi, bo w tym mieście nie potrzeba wiele, by skłonić ludzi do wyjścia na ulicę i wiwatowania.

Nigdy nie miałem okazji występować przed wielką publicznością, więc do historii o tym, jak to “kibice ponieśli kogoś do zwycięstwa”, podchodziłem z przymrużeniem oka. Ostatecznie co innego mają mówić sportowcy, którzy fakt, że ich pasja stała się ich profesją, zawdzięczają właśnie ludziom, którzy chcą płacić za to, by ich oglądać? A jednak okazało się, że w jest w tych opowieściach coś więcej.

Co takiego?

Zacząłem 33 kilometr, gdy moje ciało pierwszy raz nieśmiało powiedziało “dość”. Owszem ból był jedynie bólem i nigdy nie pozwoliłem mu przemienić się w zbyt dobrze zapamiętane z Warszawy cierpienie, ale nie oznaczało to wcale, że mój organizm chciał tak bezproblemowo się podporządkować. Mięsień po mięśniu nogi przestawały reagować na moje prośby, by nadal się poruszać. Każdy kolejny krok był nie tyle coraz trudniejszy, co wydawał się coraz bardziej niemożliwy. Jestem przekonany, że gdyby wokół nie było nikogo po prostu bym stanął. Ulice Barcelony pełne były jednak ludzi, którzy krzyczeli, śpiewali i trzymali transparenty.

I uwierzcie mi, kiedy po 32 kilometrach biegu widzicie transparent z napisem “Dasz radę!”, to naprawdę zaczynacie myśleć, że dacie radę. I może jako osoba “robiąca w słowach”, powinienem twierdzić, że to wszystko sprawia potęga słów właśnie, ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że to wszystko zasługa zalanego wszelkiego rodzaju substancjami chemicznymi mózgu. Bieganie nie różni się wiele od brania narkotyków.

Wpatrywałem się więc w każdy transparent. Jedne obiecywały piwo “już za 10 kilometrów”, inne nawoływały, by jakiś Tom albo Jordi “dawał” (a wtedy czułem się, jak jakiś Tom lub Jordi i “dawałem”). W końcu zaś trafiłem wzrokiem na transparent przygotowany specjalnie dla mnie.

Kuciapa

Nigdy nie sądziłem, że znajome twarze w takiej chwili mogą być tak wielkim źródłem energii.

Nigdy nie sądziłem, jak wielkim źródłem energii może być jedna dobrze ulokowana kuciapa.

(I nigdy nie przypuszczałem, że słowo to może przebyć pokrętną drogę ze stron nie-o-panu-samochodziku-książki Zbigniewa Nienackiego na maraton w Barcelonie).

Ostatnie 6 kilometrów przetrwałem “na kuciapie”. Ostatnie 2 niesiony byłem przez ciasno wypełniających ulicę Parallel barcelończyków. Nie miało już znaczenia, że finisz był pod górkę. Poklepywany po plecach i przybijając piątki, czułem się jak Lance Armstrong wspinający się na Mont Venoux. Z tym, że moim jedynym dopingiem był kawałek banana, żel energetyczny i okrzyki kibiców. Tym razem to ja byłem tym, który na ostatnich kilkuset metrach wyprzedza desperacko próbujących dociągnąć do mety towarzyszy. I to sprawiło mi nawet większą satysfakcję niż fakt, że złamałem 4 godziny.

Jeszcze w czasie biegu zacząłem myśleć o tym, kiedy pobiegnę raz jeszcze. Już wtedy bowiem poczułem, że do mojej granicy wciąż jeszcze jest bardzo daleko. Wygląda na to, że rzeczy których dowiaduję się o sobie po drodze uzależniają. To co czuję po dobiegnięciu po mety uzależnia z całą pewnością.

Istnieją gorsze uzależnienia.

Ból jest nieunikniony. Cierpienie jest wyborem. Kuciapa jest gdzieś pomiędzy.

PS. Dla młodszych czytelników: Kuciapa to oczywiście staropolskie określenie psiochy.

Leave a comment